czwartek, 31 maja 2012

Wytrawne muffinki na wycieczkę



Muffinki ze szpinakiem, boczkiem i serem

Na początku maja wybraliśmy się na rodzinną wycieczkę do miasta “malowniczych wież”, rowerów i oczywiście studentów - Oxfordu. Pogoda wyjątkowo dopisała. (Tegoroczna wiosna była w tym kraju FATALNA!)
Wprawdzie jechaliśmy na wycieczkę do miasta, a nie na pustynię, ale prowiant jakiś i tak musiał być (to taka polska cecha, czy moje wrażenie?)

Naprawdę nie chciało mi się robić góry kanapek dla całego towarzystwa. Uznałam, że muffinki będą szybsze i łatwiejsze w przygotowaniu i miałam rację. Stwierdzam, że są idealne na wycieczkę, szybko je się robi i są bardzo sycące. Po konsumpcji wszystkim przeszła ochota na lunch, więc zamiast wyjścia do historycznego pubu skończyło się na kafejce. Choć wizyta w pubie z dzieciakami niekoniecznie byłaby udana.

Boczek przygotowałam wieczorem, a muffinki piekłam rano. Nawet nie musiałam wcześniej wstawać, wystarczyło razem z Małym Nicponiem. (Jakoś nie umiem docenić tego, że dzięki Niej mój dzien jest zdecydowanie dłuższy.)
A jeśli chodzi o muffinki, to mimo że za nimi nie przepadam, wersja wytrawna spodobała mi się i zamierzam na ten temat trochę poeksperymentować.


Konsumpcja nastąpiła na świeżym powietrzu



A miasto jak zwykle piękne.

Oxford

Mufinki ze szpinakiem, serem cheddar i boczkiem

12 sztuk 
przepis z magazynu Delicious

200g szpinaku
6 plastrów wędzonego boczku
80g sera cheddar
260g mąki
½ łyżeczki soli (pominęłam, boczek był wystarczająco słony)
2 łyżeczki proszku do pieczenia
½ łyżeczki sody
2 jajka
75g masła
250ml maślanki
szczypiorek (posiekany)

Masło stopic i ostudzić. Boczek posiekać na kawałki i usmażyć na patelni aż będzie chrupki. Szpinak zblanszować przez chwilkę we wrzątku, porządnie odcedzić i posiekać. Ser zetrzeć na tarce o grubych oczkach.
W 1 misce wymieszać mąkę, sodę, proszek do pieczenia, sól (ostrożnie, z boczkiem może wyjść za słone) i ser. W drugiej misce lekko rozbić jajka i połączyć z maślanką i stopionym masłem. Mokre składniki wlać do miski z suchymi i wymieszać - nie za długo, tylko do połączenia składników. Dodać boczek, szpinak i szczypiorek i wymieszać aż będą równo rozprowadzone w cieście. Nie powinno się mieszać za długo bo muffinki będą “gumowate”. Grudki w cieście mile widziane.
Ciasto nakładać do papilotek/formy na muffinki, piec około 18-20min w 180stC.

A potem zjeść na drugie śnadanie gdzieś na łonie natury.

poniedziałek, 21 maja 2012

Sola z masłem pomarańczowym


Sola z masłem pomaranczowym w doborowym towarzystwie. 

W dzieciństwie moją ulubioną rybą był śledź ze smażalni nad Bałtykiem. Do tego żadne tam frytki czy surówka, pajda chleba i już! Lubiłam też wędzoną makrelę i szprotki z puszki. Preferencje się zmieniały w zależności od okoliczności. Czasami trafiał się prawdziwy rarytas w postaci zapuszkowanych sardynek. Ma się rozumieć wtedy one były najlepsze na świecie, zresztą słabość została mi do dzisiaj.

Gdy dorosłam miejsce śledzia w smażalniach zajęły karguleny, grenadiery, rekiny itp. - Nie ma to jak obce ryby w smażalniach nad polskim morzem. Moim zdaniem do pięt śledziowi nie dorastają!

Dziś w mojej rybnej czołówce znajduje się pstrąg, okoń morski oraz (obecny numer 1) sola. Soli po raz pierwszy spróbowałam dopiero kilka lat temu i smak mnie po prostu powalił na kolana. Uznałam, że jest to najlepsza ryba jaką kiedykolwiek jadałam. Była soczysta i niesamowicie delikatana, gotowana na parze i polana z sosem beszamelowym. Zdarzało mi się ją jadać w restauracjach, ale nigdy sama nie przygotowałam, cena niestety do przystępnych nie należy. W ostatni weekend postanowiłm jednak spróbować. No i sola stała się ulubioną rybą małżonka i Małego Nicponia. Duży Nicpoń ostatnio zrobił się baaardzo wymagający i jak zwykle coś mu nie pasowało :/

Sola jest rybą mało wymagającą jeśli chodzi o przyrządzanie. Mój tata gotował ją kiedyś w wywarze (nie pamiętam jakim) i też była pyszna. Ja uważam, że najlepsza jest najprostrza - wystarczy przez chwilkę smażyć na maśle, można wcześniej obtoczyć lekko w mące, ale właściwie po co...

Swoją zrobiłam z masłem pomarańczowym do białej ryby, przepis wynaleziony w katalogu sklepu meblowego :) To masło również świetnie się sprawdza jako dodatek do pieczonych warzyw.
Warto spróbować!






Sola z masłem pomarańczowym

(dla 2 osób)

Masło pomarańczowe z pieprzem
60g miękkiego masła
świeżo zmielony czarny  pieprz
(¼ łyżeczki soli morskiej w płatkach (użyłam Maldon)
skórka starta z 1 pomarańczy
sok z połówki pomarańczy

Masło i pozostałe składniki przełożyć do miseczki, mieszać aż do połączenia składników. Można wstawić na chwilę do lodówki aby trochę stężało.

Ryba
2 filety z soli
1 łyżka oliwy z oliwek
1 łyżeczka masła
sól i pieprz

Filety opłukać i osuszyć papierowym ręcznikiem. Posolić oraz popieprzyć. Na patelni rozgrzać oliwę, dodać masło i poczekać aż zacznie się pienić. Dodać ryby skórą na dół. Smażyć 4 minuty, obrócić na drugą stronę, dodać łyżke masła pomarańczowego i smażyć kolejne 3 minuty.

Podawać z pozostałym masłem pomarańczowym.

Wersja mojej koleżanki, równie dobra i mniej pracochłonna: masło rozpuścić i  wymieszać z sokiem z całej pomaranczy. Takim sosem polewać pieczoną lub smażoną rybę. Pasuje do każdej białej ryby, nie tylko do soli.

czwartek, 17 maja 2012

W sezonie najlepsze!


Mój codzienny rynek - bez względu na porę roku. 

Wygląda na to, że będę się trochę wymądrzać. Ale ponieważ w coś tam wierzę i uważam, że trzeba propagować, więc nie mam wyjścia :) 


Wpis jest o tym, dlaczego powinniśmy jeść warzywa i owoce w sezonie, oraz dlaczego nie powinno się kupować wyżej wymienionych przywiezionych z 2 końca świata. Są oczywiście wyjątki, choćby cytrusy, które u nas nie rosną i podróżować muszą. Nikogo nie namawiam do rezygnowania z nich.

Kiedyś już wspomniałam, że w kwietniu nie jem truskawek, a w maju pomidorów. Generalnie staram się nie jeść świeżych owoców i warzyw poza sezonem. Np. malin lub fasolki szparagowej w styczniu.
Dla mnie to oczywiste, ale znam mnóstwo osób,  którzy na moje stwierdzenie, że jeśli truskawki to tylko mrożone, reagują głębokim zdziwieniem i generalnie moje czekanie na sezon w kraju, lub choćby w naszej części Europy uważają za fanaberię :)

Gdy byłam mała na pomidory, sałatę i letnie owoce czekało się pół roku i dłużej. Pamiętam te coroczne pierwsze razy. Pycha i święto prawie :) Pomidor miał smak, pachniał słońcem i nie przypominał tektury z wodą. Truskawki były słodkie, soczyste i miękkie. Nie wyglądały jak plastik, nie były twarde i bez smaku.
Dziś cieszymy się dostępnością świeżych warzyw i owoców cały rok. Nagle okazuje się, że bez pomidora nie da się przeżyć zimy, no bo co właściwie kłaść na kanapki? Tylko czy to jeszcze prawdziwe owoce? Smak, struktura, zapach, nie ten. Nie widzę sensu wydawania pieniędzy na coś co jest po prostu niedobre.

Oczywiście można kupić smaczne truskawki z Egiptu i maliny z Chile (piszę smaczne na podstawie opinii innych). Tylko, że owoce te zostały przywiezione w najlepszym razie z drugiego końca Europy, a w najgorszym, świata.
Owoc zerwany kilka dni (a może więcej) przed pojawieniem się w sklepie nie mógł być w pełni dojrzały, bo zepsułby się w transporcie. Im dłużej podróżuje tym więcej traci na smaku, wyglądzie, składnikach odżywczych (co ciekawe te truskawki z Egiptu wyglądają OK). Wymaga specjalnego opakowania chroniącego przez zniszczeniem, bo transport jest bardzo długi, więc w rezultacie zostaje po nim więcej śmieci. Owoce sprzedawane teraz, przywiezione z daleka, są zapakowane w plastik, mają wyściółkę z folii bąbelkowej itp. Lokalne truskawki kupione w sezonie zazwyczaj są w tekturowych pojemnikach.
Kolejna wada to tzw. food miles, czyli odległości, które są pokonywana w transporcie. Transport kosztuje oraz zanieczyszcza. (Dla zainteresowanych: kalkulator obliczający food miles dla danego produktu.)
Ogromna zaleta sezonowych owoców to cena - wiadomo, w sezonie taniej.
Dla mnie sezonowe znaczy smaczniejsze, świeższe, zdrowsze i tańsze.


Druga Połowa trochę śmieje się ze mnie i twierdzi, że świata nie zmienię. Wiem, że nie, ale lepiej mi z tym, że się do zanieczyszczania planety przyczyniam mniej. Tak już mam i tak staram się wychować swoje dzieci. Nicpoń prosi czasami o borówki lub melony podczas zakupów a ja cierpliwie mu tłumaczę, że jeszcze nie czas. Na pocieszenie kupuję mu owoce w puszce i robimy smoothie albo lizaki lodowe.

A krajowe truskawki u nas już się pojawiły!

Piękny wóz, prawda? 
P.S.
Idealnie by było, żeby te sezonowe owoce i warzywa były również lokalne. Powody jak wyżej, plus wsparcie dla lokalnej społeczności rolniczej/farmerskiej. Moja lokalna społeczność najwyraźniej ma się świetnie i wsparcia ode mnie nie potrzebuje. Raz w tygodniu w okolicy jest organizowany rynek produktów pochodzących od lokalnych producentów. Poszłam w ramach zwiedzania. Piękny był. Wszystko świeże, bez plastikowych opakowań i tony innych śmieci, wszystko ekologiczne, ale drogo, drogo, drogo!!! 3 razy drożej niż w sklepie. Dla mnie niestety nie do przejścia. Kupuję więc na moim rynku codziennym, pytam się skąd szparagi (z Hiszpanii, a to dziękuję, w supermarkecie mają krajowe), skąd czosnek (z Chin?!), ziemniaki do wyboru, krajowe lub z Cypru. Naprawdę nie jest łatwo kupować krajowe. W supermarkecie natomiast widziałam entuzjastyczny napis przy pięknych jabłkach “Obecnie w sezonie!” - kraj pochodzenia - Nowa Zelandia. Druga Połowa wkrótce zacznie marudzić, że jabłek już nie kupujemy ;)





środa, 9 maja 2012

Tartine Bread - dla odważnych


chleb na zakwasie pszennym

Tartine Bread to książka napisana przez piekarza Chada Robertson'a, właściciela znanej piekarni Tartine Bakery w San Francisco, z której chleb zazwyczaj sprzedaje się w godzinę po wyjęciu z pieca. Chad Robertson, uczył się u francuskich i amerykańskich mistrzów aby stworzyć swój wymarzony bochenek.
Książkę widziałam na blogu Liski i kupiłam bo zachwyciły mnie piękne zdjęcia i opowiedziana z pasją historia. Po prostu dobrze ją się czyta. Książka ma być instruktarzem jak w domu upiec dokładnie taki sam chleb jak z Tartine Bakery. Zdjęcia są bardzo kuszące, a opis przedstawiony krok po kroku. Chleb pokazywany na zdjęciach ma miąsz z dużymi dziurami i spieczoną chrupiącą skórkę. Szkoda, że na blogu Liski nie doczytałam, że to pozycja dla zaawansowanych piekarzy.
Piekłam wcześniej chleb na pszennym zakwasie, rezultaty były niezłe, więc spróbowałam z dużą dozą pewności siebie i poniosłam sromotną porażkę. Chleb rósł chyba znacznie dłużej niż w przepisie, a z piekarnika wyjęłam bardzo kwaśny bochen z OGROMNĄ(!) dziurą w środku. Mogłam się domyślić, że tak będzie bo zaczyn nie zdał testu na pływanie, a ciasto nie chciało rosnąć. (Zaczyn ma być gotowy do użycia gdy kawałek wrzucony do letniej wody nie tonie).
Po jakimś czasie spróbowałam ponownie, tym razem dodając do ciasta odrobinę drożdży. Rezultat był lepszy, chleb wyrósł, był niezły, ale na kolana mnie nie powalił.
I kilka dni temu, po ponownej lekturze książki i będąc w posiadaniu aktywnego pszennego zakwasu, którego szkoda mi było wyrzucić, spróbowałam znowu. Tym razem starałam się przestrzegać podanych (dość niskich) temperatur i nadal nie jestem przekonana co do receptury. Może w Kalifornia bakterie są inne, bo mój zakwas chyba potrzebuje więcej ciepła. Zaczyn znowu nie zdał testu, nastawiłam się na kolejną porażkę, jednak przez cały wieczór składałam ciasto co 30 min, a potem znowu za późno poszłam spać. Lubię składać ciasto bo fascynuje mnie jak zmienia ono swoją strukturę, staje się gładsze i bardziej podatne na formowanie po każdym złożeniu.
Uformowane bochenki wyrastały w lodówce a rano wrzuciłam je do piekarnika. Na śniadanie mieliśmy Tartine Country Bread a jego wersja razowa studziła się na kratce.
I tym razem był pyszny. Najlepszy pszenny chleb na pszennym zakwasie jaki jadłam. Druga Połowa określiła go jako “wypasiony” i oznajmiła, że od dziś ten jest jego ulubionym. Razowy zniknął tak szybko, że nie zdążyłam go sfotografować.



Dla mnie to trudny wypiek, choć nie o nakład pracy tu chodzi. Po prostu nie mam pewności, że się uda. Ciasto trzeba często składać, wypadałoby też przestrzegać podanych temperatur (ja lepsze rezultaty osiągnęłam gdy temp. była wyższa). Ciasto ma 75% hydracji, ale po dobrym wyrobieniu i częstym składaniu bez problemów uformowałam bochenek. Wersja razowa ma 80% hydracji!!! Nie jest to jeszcze Tartine Bread ale chyba jestem na dobrej drodze. Będę nadal próbować i mam nadzieję, że kiedyś upiekę go na samym zakwasie. Już mam zamówienia na następny :)


Basic Country Bread


Przepis dla odważnych.
na 2 duże bochenki


zaczyn
1 łyżka zakwasu pszennego
100g mąki pszennej białej
100g mąki pszennej razowej
200g wody o temp. 25st C

Wymieszać i zostawić na noc w temperaturze 18stC. Zaczyn ma być gotowy do użycia gdy fragment wrzucony do letniej wody unosi się na powierzchni.

następnego dnia przygotować

700g+50g wody o temp. 27stC
200g zaczynu
900g mąki pszennej chlebowej białej*
100g mąki pszennej razowej
20g soli


* używam mąki brytyjskiej, która podobno jest mocniejsza niż polska, dlatego nie zmniejszałam ilości wody

Wodę wlać do dużej miski, dodać 200g zaczynu i wymieszać, dodać obie mąki i dokładnie wymieszać ręką, aż nie będzie żadnych grudek. Odstawić ciasto na 20-40min.
Dodać sól i pozostałe 50g wody, wyrobić.
Odstawić ciasto do wyrastania w temperaturze 25-28st C na około 3-4 godziny.Składać ciasto co 30 min.
Ciasto powinno powiększyć objętość o 20-30% Jeśli ciasto nie jest napowietrzone lub nie zwiększyło objętości należy wydłużyć czas fermentacji.
Wyjąć ciasto na stół i podzielić na 2 części. Starając się nie dodawać za dużo mąki uformować 2 bochenki i odstawić je na 20-30min aby odpoczęły. Uważać żeby nie zmarzły :) Następnie posypać wierzch bochenków lekko mąką i odwrócić je na drugą stronę. Ponownie wformować bochenki. Przełożyć je do koszyków do wyrastania wysypanych mieszaniną mąki pszennej i ryżowej (użyłam ziemniaczanej) działa rewelacyjnie, nic się nie przykleja.
Następnie odstawić bochenki do wyrastania na około 3-4 godziny w temp. 24stC - 27stC, lub do lodówki do 12godzin.

Piec w garnku żeliwnym (piekłam na kamieniu z parą). Garnek z pokrywką nagrzewać przez 20min w 260stC. Przełożyć chleb do nagrzanego garnka, naciąć, przykryć pokrywką, zmniejszyć temperaturę piekarnika do 230st i piec przez 20min. Następnie zdjąć pokrywkę i piec kolejne 20min. (piekłam 10)

Tak jak wspomniałam, mój zaczyn testu nie zdał i piekłam chleb z niewielkim dodatkiem drożdży instant (2/3 łyżeczki). Bochenki formowałam zwyczajnie, a nie metodą przedstawioną przez autora, która jest dosyć skomplikowana.

Powodzenia, może komuś się uda!

środa, 2 maja 2012

Bułeczki z morelami i migdałami


Bułeczki z morelami i migdałami

Nicpoń był niedawno na długiej wycieczce. Miał zabrać ze sobą “healthy lunch” i przypominał mi o tym przez jakieś 2 tygodnie, codziennie! Tak jakby wogóle była inna opcja. Pomyślałam że to niezła okazja żeby wypróbować wreszcie przepis na bułki wycięty wieki temu z jakiegoś magazynu (najpewniej “Zwierciadło” - biorąc pod uwagę tą szeroką gamę pism kolorowych, które czytam). Kartka złożona na czworo czekała na swoją chwilę w zeszycie z przepisami. Kiedyś bałam się drożdży i nie wierzyłam w domowe pieczywo, ale na szczęście to już przeszłość. Bułeczki wreszcie się doczekały. A swoją drogą dziwne, że przez tyle lat kartki nie wyrzuciłam.




Są łatwe i szybkie w przygotowaniu ale za pierwszym razem wyszły nieco jałowe. Muszę się już pewnie czuć z tym moim pieczeniem, bo ośmieliłam się znacząco zmodyfikować przepis. Za drugim razem były bardzo smaczne. Testowałam na sobie, Nicponiach, Małżonku oraz jeszcze kilku osobach (dzieciach i dorosłych). Wynik pozytywny. No ale wszyscy należymy do fan klubu migdałów i moreli, więc nie mogło być inaczej ;)
Moje zmiany polegały na zwiększeniu ilości cukru (niestety 2x więcej) i soli (szczypta to za mało), musiałam też zmniejszyć ilości mleka (dałam nieco ponad 200ml, zamiast 250ml).


... i po bułkach

Bułeczki z migdałami i morelami

(na 8 bułeczek)

300g mąki pszennej
35g migdałów (obranych ze skórki i drobno posiekanych)
35g suszonych moreli (posiekanych na małe kawałki)
10g drożdży
200 - 230 ml ciepłego mleka
20g cukru
¼ łyżeczki soli

Drożdże rozpuścić w łyżeczce cukru i w kilku łyżkach ciepłego mleka. Odstawić na 15min by ruszyły. Mąkę wsypać do dużej miski, dodać migdały i morele i dobrze wymieszać. Wlać zaczyn, resztę mleka (stopniowo, zależy ile wchłonie mąka), cukier i sól. Zagnieść ciasto i wyrabiać bardzo intensywnie około 5 - 7 min. Ciasto będzie dosyć lepkie i klejące. Odstawić do wyrośnięcia, aż podwoi swoją objętość (u mnie około 1 godziny). Następnie uformować małe bułeczki, ułożyć je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i odstawić do ponownego wyrastania (20 min). Piec 10 - 12min w 220stC.